Zamieszczam tutaj wypowiedź, która pojawiła się przed skasowaniem mojego konta i postów. W stosunku do pierwotnej wersji została przeredagowana i uzupełniona o nowe elementy. Przepraszam, ale naprawdę nie miałam już serca do pieczołowitego dorabiania polskich liter.
Nie odczuwałam potrzeby posiadania żadnego stroju, który byłby wyłącznie rytualny. Ba, który byłby bardziej rytualny niż codzienny. Uważałam to za pewnego rodzaju śmieszność, coś, co mnie ogranicza. Podłapałam takie poczucie od babci, która powtarzała, ze nigdy nie będę wiedzieć, czy nie trzeba będzie rytuału zaimprowizować lub działać nagle i jeżeli choć trochę pewności uzależnię od ubrania, to będzie ze mnie - za przeproszeniem - (nie będę używać brzydkich słów ;), a nie wiedźma. Podobnie rzecz miała się z narzędziami - do tej pory, kiedy wybieram coś, czego używać będę tylko do kunsztu, przypominam sobie słowa "masz rękę, to po co ci jeszcze coś". Kierowałam się tym długo, długo. Póki nie stwierdziłam, że wolałabym jednak mieć coś, w czym czuję się bardziej komfortowo, przy czym stawiałam na kolor, nie na kształt lub materiał. I zaczęłam zwiedzać sklepy i szmateksy, szukając czegoś, na czym można by zawiesić oko. Znalazłam sukienkę, a raczej namiastkę sukienki - biały jedwab i żorżeta. A raczej - gorset i spódnica (szarotkowa, wiec sięga mi do polowy ud) z jedwabiu, a plecy i rękawki z żorżety. Przed zimnem nie chroni w żadnym razie, na ulice w niej nie wyjdę, ponieważ czułabym się gorzej, niż gdybym wyszła zupełnie naga, ale - jest biała, ładna, wygodna, szyta jak na mnie i kosztowała 15 zł, wiec nie muszę jej prać z lękiem, że przepuszczam przez detergenty pół stypendium. I choć nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam ją na sobie, wiem, ze jeżeli będę potrzebować jakiegoś szczególnego podkreślenia tego, że odstaje od innych ludzi, jeszcze większej alienacji i izolacji od świata - wystarczy, ze ja założę i naprawdę będę sama dla siebie. Do ideału brakuje mi tylko greckich sandałów, ale nigdy nie chciałam tego ideału osiągnąć. Nie lubię też biżuterii - praktycznie nigdy żadnej nie wnosiłam do kręgu (o ile go zakreślałam) specjalnie po to, żeby się w nim znalazła jako część stroju, częściej po prostu miałam ją wtedy na sobie, bo rano mi się spodobała lub pasowała do bluzki.
Z ozdabianiem ubrań podobnie - od kiedy w podstawówce kolega z klasy wyprzedził mnie w wyścigu szydełkowania i haftowania, przestałam się tym zajmować (uraz przegranej kujonicy

), ale po maturze, kiedy wakacje w pracy dłużyły mi się niemiłosiernie, wróciłam do tego, bo to całkiem produktywny zabijacz czasu. I wzroku.
Napisalam to jako przydlugawy wstep do problemu, który zasygnalizowala Agni - mianowicie tego, co w zasadzie wnosimy do kregów czy innej przestrzeni, w której czarujemy. Zawsze kierowalam sie poczuciem, ze jezeli nie czuje sie szczególnie zbrukana, nie mam przeswiadczenia, ze cos na mnie zalega - oddaje sie rzemioslu z poczuciem calej siebie, nie tej, która dopiero wyszla z wody, ognia czy dymu, przystrojonej w specjalne szmatki (przepraszam, ale po zobaczeniu sukienki z trójksiezycem to okreslenie samo cisnie mi sie na usta, nie chce nikogo urazic, ale... po prostu dla mnie nie jest pejoratywne

), ale tej, która wlasnie zaczela/skonczyla dzien, na której osiadlo to, czego dotknela - swiat, który chce zmienic, w którym chce dzialac. Dlatego mam tylko jedna sukienke, której prawie w ogóle nie zakladam "do pracy", dlatego wchodze do kregu niezaleznie od tego, co mam na sobie, we wlosach, czy nosze bluzke biala, czy czarna, czy mam spodnie uwalane blotem, czy swiezo wyprasowane. Bo to sie dla mnie nie liczy, jezeli widze, ze musze byc efektywna, a nie mam czasu na szczególne przygotowania - wtedy zapominam o tym, co moze mnie rozproszyc i równie dobrze moglabym stac golutka.
Oczywiscie - im wiecej mam czasu, zeby sie wykapac, przygotowac i przebrac, tym jestem szczesliwsza, ale wyroslam w przekonaniu, ze nie jest mi to potrzebne, dlatego traktuje to jak dobro luksusowe - nie przyzwyczajac sie.
Tak było niecałe 2 miesiące temu. Od tamtego czasu: zarzucono mi niechlujstwo, profanację kręgu, zajmowanie się magią "z doskoku" i brak profesjonalizmu. Pomijając to ostatnie (doprawdy nie wiem, jak powinna się ubierać profesjonalna czarownica), pragnę wyjaśnić jedną kwestię. Nie jest tak, że do rytuału się nie przygotowuję. Wręcz przeciwnie, przebieg każdego z nich drobiazgowo ustalam. Jednak skrajność przesuwam w stronę gestu, słowa i czynu mentalnego, a nie machania tym czy owym. Owszem, pewne narzędzia posiadam, ale cechuje mnie mocno rozwinięty zwyczaj kitchenwitch - w kotle gotuję krupnik i sos pomidorowy, kielich muszę umyć, ponieważ pół godziny wcześniej piłam z niego herbatę. Wzorem wszystkich las brujas posiadam również obierak, ale nie jestem skrajnie ortodoksyjna i zainwestowałam w zwyczajowe athame, tyle, że świetnie kroi się nim ser. Tylko różdżki nie mogłam wykorzystać do niczego innego, choć przez moment kusiła mnie bambusowa łopatka do smażenia. Kiedy osoba, która towarzyszyła mi w czasie Sammhain powiedziała, że nie tak sobie wyobrażała czarownictwo, zapytałam - a jak? "Z przygotowaniem", taką odpowiedź dostałam. Pytam zatem, gdzie jest sens w zbieraniu pieniędzy, szukaniu surowców, narzędzi, robieniu/kupowaniu ich, dostrajaniu do siebie, skoro w tak zwanym międzyczasie radzę sobie równie dobrze bez nich? Nie jestem perfekcjonistką i nie będę dwa razy rzucać jednego czaru tylko dlatego, że chcę sprawdzić, jak podziała z takim czy innym wachlarzem. Możliwe, że jestem babą - dziwem i zjawiskiem, które lekceważy arkana kunsztu, jednak - nigdy nie przypuszczałam, że aż tak ważną rolę można przywiązywać do ceremoniału, stroju, przedmiotów, czegoś, co jest aż tak... wymienne i przypadkowe. Bo jeżeli ktoś zamawia suknię przez Allegro, a potem zakłada ją na rytuał i utrzymuje, że jest wyjątkowa, bo rytualna, to... albo podchodzi do niej na takiej, zasadzie, jak ja - jest wyjątkowa, bo ją teraz taką czynię, albo ma nie po kolei w głowie, jeżeli chodzi o zgodność czynów ze słowami. Swoją własną "suknię" kupiłam w szmateksie, gdybym zapragnęła nowej, zapewne sama bym ją uszyła, bo nie znajdę podobnej, a mam ochotę jeszcze raz pobawić się w szwaczkę i przy okazji zaszyć w niej to i owo. Tyle - nie zaś "robię tę suknię, nie mam pojęcia, dlaczego własnoręcznie, jakie mam teraz możliwości, ale robię ją, bo ma być rytualna". Bo z takim podejściem się spotkałam. Własnoręcznie zrobiony naszyjnik, ale po co on, na co on, dlaczego taki, a nie inny - zero pomysłów. I były to osoby, które siedziały w temacie po lat kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt. Wolę już moją obrączkę na łańcuszku, przynajmniej wiem, dlaczego jest obrączką i po co ją mam. Wpojono mi zwracanie uwagi przede wszystkim na antropo- i teocentryczny charakter rytuałów, na działania ludzi i Bogów, a nie to, jak się uszczególnia rytuał strojem dla samego uszczególnienia. Warstwa wizualna ma dla mnie charakter sekundarny, najpierw muszę odpowiednio zadbać o warstwę duchową i energetyczną, a jeżeli nie potrafię sobie poradzić bez pomocy czegoś, czego nie mam na podorędziu, to żadna ze mnie wiedźma. Co powiem komuś, kto przyjdzie świętować ze mną Yule (mam nadzieję, że nikt nie przyjdzie) - przykro mi, ja nie świętuję w ogóle, bo nie mam specjalnej szaty? Z tego, co wiem, Bogowie mają gdzieś to, czy się dla Nich stroję, czy nie.
Takie jest moje stanowisko. Skrajne? Możliwe, że skrajne, dopóki mnie zadowala, nie mam zamiaru go zmieniać. Dla mnie ważne jest, że moja magia działa, nie zaś to, że mam odpowiednio "frułiczą" szatę. Obraz babci i mnie, biegnących w deszczu, żeby nazbierać ziół przed nocą ciągle mam przed oczami - gdyby nie solidny, gruby sweter i gumofilce na nogach w czasie rytuału, pewnie pożegnałabym się z płucem. Wątpię, żeby jakakolwiek sukienka, choćby i najładniejsza, uchroniła mnie wtedy od choroby. Rozumiem ludzi, którzy odczuwają potrzebę posiadania akcesoriów, narzędzi, specjalnych ubiorów. Rozumiem, nie negują, sama czasami muszę sięgnąć po coś, co wykorzystuję od początku do końca magicznie. Ale sama mam inne zapatrywania na tę kwestię.